Dzień 4.
Podróż samochodem do Bastii. Patrimonio - St.-Florent - DESERT DES AGRIATES - Bocca di Vezzu (311m) - Lozari.
d = 48,2km. t = 4h 04m. max = 36,5km/h.
Wstaję nieśpiesznie po 6.00. Korzystam z łazienki. Na śniadanie wczorajszy makaron z cukrem. Wbrew pierwotnemu planowi (dojście piechotą do St-Florent) postanwiam pojechać stopem do Bastii do sklepu rowerowego, który wczoraj był nieczynny. Doszedłem do wniosku, że jeśli będzie tam serwis to na pewno lepszy niż w małym mieście. A druga sprawa to zakup nowych dętek. Skoro wczoraj udało mi się zdobyć tylko jedną to co dopiero znajdę w St-Florent... O tym, że w St-Florent mogę naprawić dętki poinformowała mnie wczoraj pani od noclegu. Trzecia sprawa jest taka, że nie wydaje mi się żeby tam w ogóle był jakiś serwis rowerowy a mój francuski nie pozwala mi być pewnym czy dobrze zrozumiałem;)
Gdy już się spakowałem i zacząłem znosić sprzęt po stopniach prowadzących do drogi zawołał mnie mąż (jak sądzę) mojej wczorajszej informatorki. Na migi 'zapowiada', że zawiezie mnie do Bastii na godzinę 9.00 Super:)
Wpierw zabiera mnie do sklepu motocyklowego ale tam nie potrafią mi pomóc i kierują nas do znanego mi już sklepu 'Cycles 20'. Dojeżdżamy na miejsce i chwilę czekamy na otwarcie. Na szczęście serwisant mówi całkiem dobrze po angielsku i na szczęście zabrałem ze sobą tylne, feralne koło. Typ wziął koło do ręki, podkleił nową taśmę i założył dętkę z zaworem Presta. Kiedy zacząłem protestować, że moja obręcz ma otwór do zaworów Schredera spokojnie odpowiedział, że nie jest pewny ale wydaje mu się, że skoro urywam wentyle to on założy cieńszy wentyl (Presta) do wiekszego otworu w obręczy (Schreder) - wtedy wentyl będzie miał więcej luzu a co za tym idzie mniejszą szansę na zerwanie. Hmmm, brzmi rozsądnie. Nawet bardzo! Pomyślałem, że to może naprawdę rozwiązać moje problemy:) Kupuję jeszcze 3 dętki z zaworem Presta i 1 Schredera (tak na wszelki wypadek), komplet łatek z klejem (zabrany z Polski już prawie się skończył). Płacę 28 euro. Nawet nie tak dużo jak się obawiałem ale
najważniejsze, że pojawiła się nadzieja na kontynuowanie wyprawy...
Wracamy do Poggio. W drodze dowiaduję się, że mój dobroczyńca jest merem we wsi. I on odmawia zapłaty za benzynę. Nie odmawia już kiedy proponuję wysyłkę z Polski prezentu w postaci 'polish vodka';) Biorę adres i żegnamy się. Wracam do pozostawionego przy obejściu domu mera roweru. Ucinam sobie 'pogawędkę' z członkami jego rodziny. Pokazuję zdjęcie żony i malutkiej córeczki tłumacząc tym samym dlaczego podróżuję sam. Na odchodne częstują mnie kawą, życzą powodzenia i zgodnie machają rękoma na pożegnanie:)
10.20 ruszam. Stres i nadzieja. Czy znowu powtórzy się historia z dętkami? Czy może wreszcie wszystko będzie w porządku... Jadę ostrożnie. Co kilkaset metrów sprawdzam położenie wentyla. Po 20 minutach docieram do Patrimonio. Cały czas w dół - byłby super zjazd ale ja wciąż boję się o dętkę. Dodatkowo podejrzewam, że dętka może się przesuwać w oponie podczas hamowania. W związku z tym hamuję głównie przednim hamulcem. Mało bezpieczne ale mniej stresujące;)
Po 9 kilometrach bardzo ostrożnego zjazdu dojeżdżam do St-Florent. Tutaj od razu wpadam na plażę i idę popływać. To dopiero pierwsza kąpiel morska na Korsyce! Dziś po tylu stresach taki relaks po prostu mi się należy. Woda ciepła i bardzo słona;)
Po 13 zwiedzam stare miasto, podziwiam panoramę z okolic cytadeli. Robię żakupy w sparze. Chce mi się czegoś zimnego. Myślę o coli, kupuję jogurty. Zdrowsze, a też zimne:) Chciałem jeden średniej wielkości ale tutaj jest tylko jeden typ pakowania jogurtów - czteropak... Każdy o innym smaku. Chcąc nie chcąc urządzam sobie czterosmakowe drugie śniadanie.
13.45 opuszczam miasto. Cztery kilometry wspinaczki. Zjazd i znów pod górę. Około 16 krajobraz zmienia się na bardzo posępny - wjeżdżam na teren Desert des Agriates... Zewsząd widać pagórki i skały, praktycznie brak większych osad przez kilkanaście następych kilometrów. Odczucia niesamowite. Droga przebiega około 300 m n.p.n. a ja czuję się jakbym jechał przez Alpy:) Ochładza się, niebo zasnuwają chmury. Zastanawiam się czy wróżą deszcz. Ale samochody jadące z naprzeciwka są suche więc raźno jadę dalej. Zakłdam tylko ocieplacze na kolana.
O 17.35 osiągam Bocca di Vezzu (311m n.p.m.). W wiosce Casta miał byc zjazd na plażę ale minąłem miejscowość nie zauważając zjazdu. Po niecałej godzinie i 6 kilometrach wspaniałego zjazdu przerywanego na chłodzenie rawek docieram do głównej drogi N197. Po kilku kilmetrach droga zbliża się ku morzu. Trasa jest bardzo ruchliwa - jazda mało przyjemna. Na szczęście podjazdy niezbyt trudne a obok głównego pasa jezdni 1,5 metrowej szerokości asfaltowe pobocze. Przynajmniej nie muszę się obawiać potrącenia przez pędzące samochody.
Odbijam w lewo, na południe, w stronę Belgodere. Za pierwszym razem nie udaje mi się znaleźć noclegu ale za drugim trafiam idealnie. Właściciel mówi biegle po angielsku, zostawia mi cały sad do dyspozycji, pokazuje jak uruchomic polowy prysznic i... odjeżdża:) Jest bardzo duszno i zimny prysznic na zewnątrz jest szlenie orzeźwiający. Zużywam mnóstwo wody;) Wraca mi apetyt. Pałaszuję zupę z ryżem, dopycham się kanapkami z serem i papryką. Wypijam prawie cały sok grejpfrutowy. Przy świetle czołówki
spisuję relację i zgrywam zdjęcia na databank. 23.30 kładę się spać.
Udany dzień. Problem dętek (chyba) już mnie nie dotyczy. Startując po 10 i tak pokonałem przyzwoity dystans. Wyprawa nabiera rozpędu...