Dzień 5.
BALAGNE: Lozari - Belgodere - Monticello - Corbara - Aregno - Bocca di Salvi (509m n.p.m.) - Montemaggiore - Zilia - Calenzana.
d = 62,6km. t = 5h 52m. max = 39,0km/h
Pobudka 6.15. Pakowanie i w drogę. Droga wspina się cały czas pod górę. Po raz pierwszy podziwiam region Balagne. O 8.30 przejeżdżam po raz pierwszy na Korsyce obok torów kolejowych - i podobnie jak przy większości przejechanych do tej pory kilometrów po asfalcie tak i teraz doceniam kunszt budowniczych... Chwilę potem pod mój punkt obserwacyjny podjeżdża 'dżip'. Z auta wyskakuje gość ze strzelbą... Na szczęście nie zwraca na mnie uwagi;) Zagłębia się w zarośla przy torach i wydając z siebie przeraźliwe ryki - na przemian iiuuaaaaa i oouuooooo - zagania dzikie świnie (tak sądzę...). Co kilka minut oddaje strzał w powietrze - echo niesie się po całej dolinie. W oddali, z przeciwległej strony doliny słychać ujadanie sfory psów. Czekam dobrych kilkanaście minut na jakąś akcję ale żadna ze świń nie raczyła wystawić się na strzał więc znudzony ruszam w dalszą drogę;)
Po drodze podziwiam (kolejne) zbudowane na zboczu góry miasteczko - Belgodere. Docieram do niego po 9.00 i chwilę zwiedzam. Godzinę później mijam wieś Occhiatana. Przed 11, za miejscowościa Costa w końcu zjazd - aż do Regino, całe 5km:) Oczywiście skoro był zjazd... Ostre podejście w palącym słońcu aż do 12.30 i wsi Monticello. Za Monticello piękny widokowy (choć praktycznie każdą przejechaną jak dotąd drogę można by określic tym epitetem) odcinek - podziwiam pominięte w planie wyprawy miasto L'lle Rousse.
Ujęte w planie są za to wioski Corbara i Pigna. Tą pierwszą zwiedzam o 14.00 a drugą półtorej godziny później. W międzyczasie zachowuję się jak typowy, bezczelny turysta i przeskakuję przez kamienny mur (brama zamknięta na cztery spusty) aby spojrzeć na Kaplicę Notre-Dame de Lazio. Nie po to pedałuję tyle kilometrów, w słońcu i zdaje się, że zawsze pod górę, żeby potem nie zobaczyć wychwalanego w przewodniku obiektu...
Dojeżdżam do Pigny. Wieś jest ośrodkiem odrodzenia kultury na wyspie - zamieszkują ją artyści i rzemieślnicy próbujący wskrzesić zapomniane zawody i ocalić tradycyjną korsykańską muzykę. Zostawiam rower przy Kościele Niepokalanego Poczęcia i zagłębiam się w plątaninę wąskich uliczek. Przez okna zaglądam do pracowni artystów - malarzy, rzeźbiarzy, garncarzy. Najbardziej klimatyczna wioska jaką dane mi było jak na razie odwiedzić:)
Opuszcam Pignę i kieruję się na południe, cały czas pod górę. Przejeżdżam przez Aregno, w którym podziwiam kościół św. Trójcy zbudowany z wielobarwnych granitowych bloków. O 18 osiągam przełęcz Bocca di Salvi (509m n.p.m.) a stamtąd podziwiam cudowne widoki na zatokę Calvi i samo miasto, które zamierzam zwiedzić jutro. Drogą, a jakże, położoną na zboczu, obwarowaną z prawej strony, a jakże, kamiennym murkiem zjezdżam aż do wsi Montemaggiore. Fantastyczny - z powodów czysto kolarksich:) - zjazd do wspomnianej wsi okraszony jest panoramą Mantemaggiore położonego fantastycznie u stóp masywu Monte Grosso. Przebyty właśnie odcinek śmiało może kandydować do topu korsykańskich tras widokowych:)
W Montemaggiore nabieram wody z 'fontaine' (fr. krynica, źródło, zdrój, fontanna, studnia, kran) i przyglądam się dzieciom beztrosko grającym w boule. Po chwili odpoczynku ruszam dalej. W Zilia pytam o nocleg ale nie udaje się. Jest już dosyć późno więc śpieszę się, mijam wioskę oraz następną - Ghiraghia. Mijam również centrum Calenzany. Nie widzę żadnego interesującego domostwa na nocleg;) Dopiero za miasteczkiem zauważam domki z ogrodem. Pytam więc w pierwszym lepszym ale tu radzą mi jechać dalej do Calvi na kemping. Hmm albo nie rozumieją albo nie chcą... Kiedy wychodzę za bramę i chcę wsiąśc na rower dopiero co zapytany przeze mnie mężczyzna wybiega i krzyczy 'papir, papir'. Podaję mu więc kartkę papieru gdzie zapisaną mam prośbę o nocleg (łącznie z wersją fonetyczną;) Gośc czyta i doznaje olśnienia, że chyba szukam noclegu więc zaprasza mnie do siebie:) Zaprasza tak bardzo, że ostatecznie noc spędzę w drewnianym domku letniskowym, przeznaczonym dla gości oraz wezmę
prysznic... ale dopiero po kolacji złożonej z jagnięciny, ryżu i wina. Podczas posiłku żona gospodarza wpycha we mnie kolejne porcje dokładki nie wierząc w moje zapewnienia, że juz wystarczy. Ona po prostu wie, że jechałem cały dzień na rowerze i nie jest możliwe abym nie był głodny... Na szczęście pani domu mówi co nieco po angielsku więc kolacja nie jest krępująca;)
Po prysznicu o 22.00 kładę się do łóżka(!). Korzystając z okazji ładuję wszystkie możliwe urządzenia - 2 baterie do aparatu, telefon i databank.